czwartek, 16 maja 2013

Slow day... i białe szparagi.

Dziś jest jeden z tych dni, które zaczynają się przed świtem i trwają, trwają, trwają... Pozwalam sobie na uspokojenie, ukojenie, także kulinarne - w wielu wymiarach. Pierwszy, to śniadanie podane na stół. Czyli restauracja. Później mało absorbująca zupa, która "sama się robi". Ciasteczka. Leniwe czytanie na tarasie...

 Po szóstej byłam już w Łazienkach Królewskich z moim przyjacielem aparatem :-) Kolka ujęć można zobaczyć tutaj. Nie mogłam stamtąd wyjść mimo głodu, mimo słońca coraz wyższego, które burzyło moją wizję tajemniczego poranka. Na koniec usiadłam na leżaku, wyjęłam opakowanie ziaren słonecznika i higienicznie wsypałam prorcję do ust. To pozwoliło na oszukanie głodu, ale nie pragnienia :-)

Zatem śniadanie. O dziewiątej korki, przebiłam się jednak sprawnie na Pola Mokotowskie do restauracji w amerykańskim stylu. I tutaj pozwolę sobie na mała reklamę tego miejsca. Nie robię tego często, chyba, że "zasłuży" :-)
Generalnie Jeff's nie odpowiada moim kulinarnym upodobaniom, ale znam menu i wiem, że mogę z niego coś wybrać. Zamówiłam zatem na śniadanie omlet z trzema tylko dodatkami: cebula, papryka i pomidor. Szybko z daniem zjawiła się kelnerka pytając, czy może być posypka z sera żółtego, bo kucharz się rozpędził... Nie, nie może, jestem uczulona na ser. Danie bez słowa (tylko z przeprosinami) zostało odniesione i po kilku minutach dostałam według zamówienia: omlet z wybranymi dodatkami, placki ziemniaczane, pieczony na grillu pomidor i tosty. Duży zestaw śniadaniowy, świetny po dwugodzinnym spacerze w Łazienkach :-)
Czym zatem Jeff's zasłużył na reklamę? Elastycznością i zrozumieniem dla moich wyborów kulinarnych.

Obiad już w domu - zupa krem ze szparagów. Tym razem w roli głównej szparagi białe - według Męża mniej smaczne, choć ogólnie uznawane są za szlachetniejsze, delikatniejsze. Z wielką przyjemnoscią zjadłam krem na tarasie - gorące danie w pełnym słońcu :-) Doskonale się komponowało :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz